Powódź Tysiąclecia: Moja ewakuacja

 

Gierżoniów? Netflix “pożyczył” historię od Nysy.

Niezwykle popularny i doceniony przez krytyków serial Wielka Woda to historia, rozgrywająca się na tle największego kataklizmu, jaki nawiedził powojenną Polskę.

Twórcy otwarcie przyznają, że niektóre lokacje i wydarzenia zostały zmyślone. A może jednak “pożyczone”? Weźmy np. zbiornik retencyjny w Gierżoniowie. Wystarczy wpisać nazwę miejscowości do google maps, żeby upewnić się, że nie ma w Polsce żadnej miejscowości o tej nazwie. Istnieje natomiast zbiornik, o którym mowa w serialu. Zagrało go jezioro, leżące nad oddaloną o 100 km od Wrocławia Nysą. Jezioro Nyskie użyczyło serialowi nie tylko swojego wizerunku, ale też historii, która mogła doprowadzić do największego kataklizmu, jaki widziała powojenna Europa.

Cofnijmy się do roku 1997 i prześledźmy prawdziwą historię Gierżoniowa Nysy.

 

Jak doszło do powodzi?

Pamiętam wszystko bardzo wyraźnie, choć miałem wtedy zaledwie 6 lat. Przeżyłem prawdziwą ewakuację w obliczu czegoś, co w terminologii survivalowej nazywamy dziś SHTF. 

SHTF (ang. Shit Hits the Fan) to popularny w survivalowej terminologii akronim, oznaczający moment, w którym sytuacja kryzysowa całkowicie wymyka się spod kontroli rządu i obywateli.

Dwie fale obfitych opadów spowodowały, że z okolicznych gór spłynęła do Jeziora Nyskiego olbrzymia ilość wody. Oczywistym stało się, że budowana za komuny zapora nie wytrzyma takiego naporu. Jej przerwanie groziło powstaniem gigantycznej fali, która uderzając w miasto, pochłonęłaby 35 tys. ofiar. Aby temu zapobiec, zdecydowano się na zrzut wody z jeziora do przepływającej przez miasto rzeki – Nysy Kłodzkiej. Nie zapobiegło to powodzi, ale występująca z brzegów woda nie stanowiła tak wielkiego zagrożenia, jak fala, która powstałaby na skutek przerwania zapory na jeziorze, leżącym ponad poziomem miasta. Taka fala byłaby zdolna obalać budynki.

Bezkres wód Jeziora Nyskiego, obserwowany z dziobu łodzi motorowej.

 

Znalazłem się w centrum wydarzeń.

Dzieciństwo spędziłem na wsi, oddalonej o 10 km od Nysy. Do miasta jeździłem w odwiedziny do dziadków lub na zakupy. Tego dnia tata został w domu z moim dwuletnim bratem, a ja z mamą i czteroletnią siostrą pojechaliśmy autobusem na zakupy.

W 1997 roku nie było internetu, ani używanych powszechnie telefonów komórkowych. Dość wspomnieć, że zaledwie rok wcześniej pojawiły się pierwsze w Polsce sieci GSM. Nie mieliśmy w zwyczaju słuchać radia, więc nie byliśmy świadomi tego, co dzieje się w mieście.

Po skończonych zakupach, podjechał po nas dziadek w swoim rozklekotanym fiacie 126p. Maluch był oficjalnie 4-osobowy, ale jeździło się nim zwykle w piątkę lub szóstkę, a rekordziści potrafili przekroczyć nawet ten limit.

Zapakowaliśmy się do malucha tylko po to, żeby za chwilę z niego wysiąść. Most leżący nad rzeką został zamknięty dla ruchu samochodowego. Moją uwagę natychmiast zwróciła obecność wojska, silny nurt rzeki i woda niemal wlewająca się na most. Zaniepokojony dziadek wyszedł z samochodu. Widziałem przez szybę jak rozmawia z żołnierzem, silnie gestykulując. Po chwili wrócił. “Dalej nie pojedziemy” – powiedział tylko tyle.

Nie jestem pewien co działo się później. Najprawdopodobniej mama zadzwoniła do taty przez budkę telefoniczną, a ojciec zorganizował dla nas transport po drugiej stronie mostu. Resztę pamiętam już bardzo dobrze. Musieliśmy przejść po moście, który jeszcze przez chwilę był otwarty dla pieszych, a następnie czekać na samochód, który zabierze nas do domu. Most już zamykali, nie mogliśmy więc czekać z dziadkiem, który musiał wrócić do babci, zanim woda zaleje ich blok mieszkalny.

 

Pozostało nam zaryzykować, przechodząc przez most i licząc na to, że nasz transport zjawi się przed wylaniem rzeki.

Szczególnie zapadł mi w pamięci szum, a w zasadzie huk i łoskot spienionej wody, która wprawiała konstrukcję mostu w drżenie. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem czegoś takiego. Nurt zrywający z brzegów drzewka i krzewy, woda napierająca z taką siłą, że mogłaby przewracać budynki. Mógłbym to porównać do wezbranego w trakcie roztopów górskiego potoku. Tyle tylko, że potoki są kilkukrotnie mniejsze od Nysy Kłodzkiej.

Ostatecznie udało się nam przejść na drugi brzeg, złapać transport i ewakuować się z miasta w ostatniej chwili. Wchodząc do domu usłyszeliśmy telefon. Dzwonił dziadek. Powiedział, że 10-15 minut po naszej ewakuacji rzeka wylała, a most został uszkodzony. W odciętym od cywilizacji mieście zapanował chaos. Nikt, w tym władze miasta, nie miał pojęcia co robić. Mój stryjek, który mieszkał z nami na wsi, został w Nysie. Pracował w telekomunikacji i cała jego ekipa pozostała na posterunku przez tydzień, aby utrzymać łączność dla miasta. Pracowali 24/7 z przerwami na budowę wałów przeciwpowodziowych, układanych z worków wypełnionych piaskiem.

Miasto Nysa, lipiec 1997. Fot. Tvn24

Dziadkom, przebywającym w zalanym bloku, zabrakło jedzenia. Mieszkał z nimi mój wujek (brat mamy), który ruszył po pas w wodzie do osiedlowych sklepów. Wszystkie okazały się jednak zamknięte lub splądrowane. Wtedy mój tata zapakował do plecaka zapas chleba i konserw, kupionych w wiejskim sklepie, po czym ruszył do Nysy. Wcześniej zaplanował trasę marszu, analizując mapy topograficzne. Nie całe miasto pozostawało pod wodą. Wzniesienia terenu i nasypy kolejowe pozostawały suche. Dziadkowie mieszkali co prawda po przeciwległej (w stosunku do naszej wsi) stronie miasta, ale ich blok znajdował się w pobliżu linii kolejowej. Tata wykorzystał ten fakt i przemierzył zalane miasto, kierując się torami. Gdy dotarł na miejsce, drogę do dziadków zagrodziło mu małe jezioro, które utworzyło się na obszarze osiedla. W pobliżu jakiś lokals oferował przeprawę pontonem w cenie 10 zł. Ustawiła się do niego długa kolejka. Tata nie czekając, ruszył z plecakiem nad głową, przez sięgającą pasa wodę. Dostarczył dziadkom zapasy i tą samą drogą trafił do domu.

Po upływie tygodnia wrócił też wychudzony i całkowicie wycieńczony stryjek. 

W Nysie pozostali moi dziadkowie i wujek. Woda w mieście utrzymywała się, po ulicach pływały pontony i wojskowe amfibie. Sklepy i położone na parterze mieszkania plądrowano, a służby, zajęte łagodzeniem skutków powodzi, nie były w stanie zapanować nad tym chaosem.

Po opadnięciu wielkiej wody, miasto odbudowywano latami.

 

Nauka na błędach

Z tak dużej perspektywy czasu (kiedy piszę te słowa minęło 25 lat) łatwo jest nam oceniać decyzje i postępowanie moich bliskich. Mimo to, warto przeanalizować błędy i wyciągnąć z nich lekcję na przyszłość.

  • Pierwszego dnia nie słuchaliśmy komunikatów radiowych, przez co wpakowaliśmy się w sam środek SHTF. Przekładając na dzisiejsze czasy: Warto śledzić bieżące wiadomości w internecie lub (gdy zabraknie zasięgu) mieć w pogotowiu odbiornik radiowy,
  • Dziadkowie i wujek nie byli przygotowani na wypadek SHTF. Zapasy żywności z długą datą przydatności do spożycia, powinny znajdować się w każdym domu rodzinnym,
  • Wszyscy ślepo ufaliśmy władzom miasta. Od miesięcy obserwowaliśmy stale podnoszący się poziom wody w jeziorze. Do powodzi nie doszłoby, gdyby zrzut wody do rzeki rozłożono w czasie.
  • Na koniec błąd, którego dziadek nie popełnił. Zawsze miał w domu kilka latarek i zapas baterii. W obliczu SHTF przerwy w dostawie prądu to norma. Nie inaczej było w trakcie Powodzi Tysiąclecia. Warto więc wyposażyć mieszkanie w awaryjne źródło światła.

 

Przetrwają przygotowani.

Żyjemy w niepewnych czasach. Powódź z roku 1997 może niebawem stracić status największej tragedii w powojennej Polsce. Regularnie dochodzi też do sytuacji kryzysowych na mniejszą skalę. Warto być przygotowanym na SHTF, dlatego zachęcam do lektury pozostałych wpisów na blogu, subskrybowania kanału na YouTube, jak również uczestnictwa w moich szkoleniach survivalowych. Więcej szczegółów TUTAJ.