Prawdziwy survival: Norwegia 2014

Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wejść w środek lasu z manierką i nożem przy pasie, zostać tam dwa dni, wcinając robale, siorbiąc wodę ze strumienia i śpiąc w zgrzybiałym szałasie. Można to nazwać wyprawą, obozowaniem, nawet modnym ostatnio słowem „bushcraft”, ale czy survivalem?

Survival to walka o przetrwanie. Ma miejsce dopiero wtedy, gdy znajdziemy się w sytuacji zagrażającej życiu.

Ironią losu jest fakt, że większość instruktorów przetrwania nigdy nie znalazła się w sytuacji survivalowej. Część z nich nie przebywała nawet w prawdziwej dziczy lub tylko udawała, że ma z nią kontakt, robiąc zdjęcia i nagrywając filmy 100 metrów od szlaku turystycznego. Niektórzy w swoim zakłamaniu poszli o krok dalej, wyrabiając w ciągu tygodnia legitymację instruktora survivalu i rozpoczynając działalność szkoleniową. Na ich miejscu nie odważyłbym się brać na siebie odpowiedzialność za ludzi, którzy ufając niepopartym doświadczeniem radom, popełniliby kiedyś brzemienny w skutkach błąd.

Wszystko o czym mówię na szkoleniach opieram na rzeczywistych sytuacjach survivalowych, których sam doświadczyłem. Pozwólcie, że opowiem Wam o jednej z nich.

PRZESTRZEŃ

Norwegia Środkowa – brak miast i wsi w promieniu 80 km – rok 2014

Po trzech dniach intensywnego marszu, kilkadziesiąt kilometrów od cywilizacji, nie mając ze sobą nic do jedzenia, pośród terenów opanowanych przez niedźwiedzie – zabłądziłem. Stało się to po wyładowaniu ostatniej baterii w kamerze i zakończeniu nagrywania odcinka na mój kanał YouTube.

Kilka godzin wcześniej maszerowałem lasotundrą w kierunku szczytu, mając go cały czas przed oczami. Był moim punktem orientacyjnym, wybijającym się ponad zagajniki karłowatych brzóz.

Potok górski, stanowiący jedyną “drogę” w okolicy. Na dalszym planie szczyt, będący celem mojej podróży do Norwegii.

Teraz, stojąc na szczycie i spoglądając w kierunku z którego przyszedłem, uświadomiłem sobie, że w drodze powrotnej nie będę miał już żadnego punktu odniesienia. Musiałem kierować się w stronę jeziora wiedząc, że po zagłębieniu się w las karłowatych brzóz stracę je z oczu. Nie było szans na odnalezienie jakiegokolwiek szlaku, duktu, czy ścieżki, gdyż takowe nie występowały w okolicy. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że survival to nie zabawa. To walka, ale nie z dziką przyrodą (jak ukazywały to filmy na Discovery), tylko z własnymi ograniczeniami.

Stałem na skalnej grani, mając przed sobą taki widok.

Zdjęcia pochodzą z mocno skompresowanego materiału filmowego, nagranego w drodze na szczyt. Z tego powodu jakość nie jest najlepsza.

Piękny krajobraz? Być może z perspektywy biurkowej. Dla mnie był wtedy dość niepokojący, przytłaczający ogromem przestrzeni i brutalnie uświadamiający mi moją głupotę.

AZYMUT

Z pomocą prostego kompasu płytkowego wyznaczyłem azymut na pobliskie wzgórze, które utkwiło mi w pamięci podczas wspinaczki. Postanowiłem dotrzeć do niego jak najkrótszą drogą, a następnie zlokalizować z góry kolejny punkt, wyznaczyć na niego azymut i tak aż do jeziora. Za nim teren był już znacznie łatwiejszy, pojawiały się ścieżki myśliwych i rybaków.

Przed wyruszeniem w drogę rzuciłem okiem na stan baterii w telefonie. 20% nie wyglądało pocieszająco. Wyjąłem powerbank, podpiąłem do smartfona i co? I nic. Zero reakcji po stronie telefonu. W tym miejscu przestrzegam przed kupowaniem tanich powerbanków na AliExpress. Mój był nowy, naładowany do pełna, a szlag jasny go trafił. Nici ze wspomagania się nawigacją GPS. Smartfon wyłączyłem z zamiarem oszczędzania baterii i ruszyłem w dół.

PRZEPRAWA

Pierwsze problemy zaczęły się w gąszczu karłowatych brzóz, obfitującym w strome pagórki, które trzeba było omijać. Po każdym obejściu przeszkody, wyznaczony wcześniej kierunek marszu tracił na dokładności. Jakby tego było mało, mijałem coraz więcej tropów niedźwiedzi. Pośród drzew i krzewów istniało ryzyko, że wpadnę na jednego z nich.

Świeży trop niedźwiedzia z wyraźnie odciśniętymi pazurami.

Porzuciłem mój azymut i zacząłem podążać z biegiem strumienia. Wiedziałem, że przepływa on obok wzgórza, do którego zmierzałem. Na otwartym terenie ryzyko zderzenia się z niedźwiedziem spadło do zera. W dodatku maszerowanie skalistym brzegiem okazało się koniecznością. Okoliczna tundra była niczym nasiąknięta wodą gąbka, w którą zapadało się aż po kolana. Marsz był podobnie męczący jak brnięcie w wysokiej pokrywie śnieżnej. Skakanie z kamienia na kamień nie było łatwiejsze, ale przynajmniej chroniło buty przed wilgocią.

Po kilku godzinach drogę przeciął mi kolejny górski potok. Gdy przekraczałem go poprzedniego dnia był płytkim, sięgającym kostek rozlewiskiem. Teraz stałem jak wryty, patrząc na rwącą rzekę niewiadomej głębokości, poprzecinaną tworzącymi się wokół skał bystrzami.

Tak moja przeszkoda wyglądała dzień wcześniej.

Długo myślałem nad tym czy przeprawić się na drugą stronę. Bezpieczniejsze wydawało się rozbicie obozu i zaczekanie. Ale jaką mogłem mieć pewność, że jutro poziom wody opadnie, a nurt zwolni? Mógłbym tak czekać w nieskończoność, a przecież prowiant wyczerpał się już poprzedniego dnia.

Postanowiłem zaryzykować i przekroczyć rzekę. Chcąc zachować maksymalną przyczepność zdecydowałem, że nie zdejmę butów. Wyciąłem w pobliskim zagajniku prosty kij, długości 1,5 metra, zyskując trzeci punkt podparcia i zwrócony przodem do nurtu przeszedłem na drugi brzeg. Kilka razy porządnie mną zachwiało. Na szczęście woda okazała się sięgać zaledwie do pasa. Wyciągnąłem z plecaka spodnie, umieszczone w nim w celu ochrony przed wodą i założyłem je ponownie. Niestety buty były całkowicie przemoczone.

W końcu dotarłem do jeziora, by po kilku godzinach marszu wydostać się na mizernie wyglądającą szosę.

ŚMIETNIK

Moja sytuacja była beznadziejna. Przemoczone buty, wycieńczony organizm, zapadający zmrok, rozklekotany rower i blisko 80 kilometrów drogi przede mną. Mało? Dorzućmy brak prowiantu, spadające do kilku stopni temperatury i fakt, że już następnego dnia miałem zabukowany lot powrotny do Polski.

Może być? No to jedziemy.

Przez pierwszą godzinę myślałem, że dam radę. Doświadczyłem czegoś co można nazwać trybem przetrwania. Po latach pamiętam to jako spadek percepcji do absolutnego minimum, zignorowanie nieistotnych bodźców napływających z zewnątrz i ukierunkowanie myśli wraz z resztkami sił na cel – dotarcie do miasteczka Levanger. Po drugiej godzinie zmęczenie zmiotło mnie z roweru na glebę. Dopiero wtedy zauważyłem zorzę polarną. Była bladozielona i oświetlała jakąś budę przede mną. Chwiejnym krokiem podszedłem do niej, czując dreszcze na całym ciele.

Niska temperatura, głód, zmęczenie, utrata ciepła na drodze konwekcji (wpływ wiatru podczas jazdy na rowerze) i przewodzenia (mokre buty) – wrzućmy to do jednego gara, wymieszajmy i hipotermia gotowa.

Zajrzałem do środka. Był to śmietnik z kontenerami pochodzącymi z pobliskiej, samotnie stojącej farmy. Ponownie targnął mną dreszcz. Musiałem działać szybko. Wyciągnąłem z plecaka krzesiwo, paliwo stałe, i menażkę, w której chwilę potem gotowała się woda. Przypomniałem sobie, że w apteczce mam lek przeciwbólowy i przeciwzapalny w proszku. Tego typu specyfiki poprawiają krążenie krwi. Nie powinno się stosować ich na pusty żołądek, ale tym razem postanowiłem zaryzykować. Wsypałem zawartość saszetki do wody i wypiłem zanim mikstura zdążyła wystygnąć. Muszę przyznać, że od razu poczułem się lepiej. Zmęczenie nie pozwalało mi jednak ruszyć dalej. Ponownie zajrzałem do budy w nadziei, że przekimam w niej kilka godzin i zakląłem pod nosem.

Smród dobywający się z kontenerów musiał zwabić okoliczne niedźwiedzie. Nie wydedukowałem tego. Po prostu gapiłem się na ślady ostrych pazurów, które przeorały jeden z pojemników na śmieci. Nie miałem wyjścia. Okolica była przesiąknięta wodą, od czasu do czasu padał deszcz, a buda oferowała suchy skrawek terenu z zadaszeniem. Ostatkiem sił wytoczyłem kontenery i z pomocą roweru oraz paracordu zbudowałem u wejścia solidną zaporę. Kątem oka zlokalizowałem pod zadaszeniem małe okienko, stanowiące drogę ewentualnej ewakuacji. Wyciągnąłem matę, śpiwór i… gazetę. Był to aktualny nr „Świata Wiedzy”, który kupiłem jeszcze na lotnisku we Wrocławiu, wrzucając na dno plecaka i całkowicie o nim zapominając. Bezlitośnie porwałem gazetę na strzępy, wypchałem nią buty i padłem, natychmiast zasypiając.

Spałem jak zabity. Na szczęście niedźwiedź nie pojawił się z wizytą.

CYWILIZACJA

Wstałem o świcie, ubrałem buty, które zdążyły oddać nieco wilgoci (przynajmniej przestało w nich chlupotać) i ruszyłem dalej. Nadal było ciężko, doskwierał głód, ale sen zrobił swoje i pozwolił dotrzeć do miasteczka. Tam kupiłem dwie bułki i napój energetyczny, wydając na to prawie 20 zł (ah te norweskie ceny). Zjadłem, wypiłem i poczułem jak wstępuje we mnie nowe życie.

Ostatnie 10 km przejechałem niczym Lance Armstrong na podwójnej dawce EPO. Zdążyłem na samolot, a po powrocie do domu przespałem prawie 24 godziny. 8 lat temu mieszkałem jeszcze z rodzicami, więc nie obyło się bez żywiołowej reakcji mojej mamy. Do dziś wspomina, że wyglądałem wtedy jak żywy trup.

NAUKA NA BŁĘDACH

Na mój stan złożyło się kilka czynników:

  • nie współpracowałem jeszcze ze sklepem Milworld, nikt nie sponsorował moich podróży, więc siłą rzeczy mocno oszczędzałem na sprzęcie. Zaowocowało to problemami z łącznością, nawigacją, wilgocią (buty nie posiadały membrany i nabierały wody w mokrej trawie), a także licznymi brakami. Nie miałem namiotu, tarpa, kuchenki gazowej, ani dodatkowego obuwia do przekraczania rzeki. Skrajnie niski budżet zawsze generuje problemy.
  • zlekceważyłem tradycyjną nawigację, ślepo ufając zawodnej elektronice, przez co zostałem w dziczy 24 godziny dłużej niż zakładałem,
  • przeceniłem własne możliwości, dając sobie zbyt mało czasu na tak wymagającą trasę i doprowadzając do skrajnego przemęczenia organizmu,
  • przez 4 dni piłem bardzo niewiele i nie uzupełniałem wody, którą traciłem na skutek wzmożonego wysiłku. Doprowadziłem w ten sposób do odwodnienia,
  • mokre buty i obniżony na skutek braku pożywienia metabolizm (zabrałem za mało prowiantu) spowodowały dreszcze, wychłodzenie i zagrożenie głęboką hipotermią,

Ta wyprawa wiele mnie nauczyła. Jeszcze dziś łapię się na wspominaniu poszczególnych błędów, które wtedy popełniłem. A przecież minęło już 8 lat.

Na moich szkoleniach powtarzam: Nie zrażajcie się niepowodzeniami. Nauka na własnych błędach warta jest po stokroć więcej niż obejrzenie wszystkich bushcraftowych filmików na YouTube.

KLIKNIJ i sprawdź ofertę szkoleniową.